Tor przeszkód dla złomowanych samochodów
Przerób tego samego
odpadu objęty wielokrotną ewidencją
Czyżby nieodległy był dzień, w którym będziemy więcej
przetwarzać odpadów, niż wprowadzać nowych opakowań i produktów na rynek? Nie
wiadomo tylko, czy środowisko naturalne podzieli ten pogląd.
Tadeusz Jawniak, pełnomocnik
firmy Oiler Organizacja Odzysku SA |
(c) PAWEŁ GAŁKA |
Fatalnie
byłoby, gdyby w sporach przy wykonywaniu ustawy o recyklingu pojazdów pogląd
urzędnika był ważniejszy od litery prawa.
Postępowanie
z samochodami złomowanymi podlega rygorom ustawy z 20 stycznia 2005 r. o
recyklingu pojazdów wycofanych z eksploatacji (Dz. U. nr 25, poz. 202 z późn.
zm.; dalej: ustawa). Ale nowe przepisy dotyczą tylko dwóch kategorii pojazdów:
> samochodów osobowych (kategoria M1) i
> ciężarowych o maksymalnej masie do 3,5 tony (kategoria N1).
Inne,
m.in. ciężarowe, autobusy, ciągniki, chociaż zawierają substancje szkodliwe,
nadal mogą kończyć swój żywot w składnicach złomu lub być stopniowo wchłaniane
przez cierpliwą przyrodę.
Wskazane
ograniczenie wywoła jeszcze jeden, chyba niezamierzony przez ustawodawcę,
skutek. O podziale na kategorie decydują przepisy w sprawie homologacji
pojazdów, które wymieniają ponadto:
> przyczepy (kategoria O),
> pojazdy terenowe (kategoria G),
> pojazdy specjalne.
W
celu dalszego podziału w obrębie tej samej kategorii przewiduje się oznaczenie typu
pojazdu. Wprawdzie, jak zapisano w tych przepisach, symbol G można łączyć z
symbolami kategorii M lub N, ale skoro prawo przewiduje dodatkowe kategorie na
tym samym szczeblu klasyfikacji, to nieuprawnione byłoby twierdzenie, że
kategoria N1 jest tożsama z pojazdami oznaczonymi symbolem N1G i te ostatnie
również podlegają ustawie.
Ustawa
nakłada wiele obowiązków związanych z wprowadzaniem pojazdów na terytorium
Polski. Nowe zadania to dodatkowe koszty. Tylko dlaczego ustawa zmusza do ich
ponoszenia także w związku z pojazdami, które nie będą u nas eksploatowane? Na
przykład gdy cudzoziemiec kupi samochód w Polsce i wywiezie za granicę.
Podobnie z autami sprowadzonymi do kraju, a następnie wysłanymi w celu
sprzedaży gdzie indziej.
W
czasach wolnego handlu brak przewidywania wcale nieodosobnionych sytuacji
gospodarczych źle świadczy o jakości prawa.
Art.
11 ustawy nakazuje producentom i sprowadzającym auta z zagranicy utworzenie
sieci zbierania pojazdów wycofanych z eksploatacji. Sieć ma zapewnić
właścicielowi pojazdu możliwość pozbycia się go w promieniu nie większym niż 50
km od miejsca zamieszkania lub siedziby. Nie precyzuje się, czy limit
odległości dotyczy pierwszego właściciela, czy również każdego następnego.
Chcąc wypełnić ten obowiązek, należałoby zmusić kupującego do powiadamiania
sprzedawcy o każdej zmianie adresu, ale również o danych następnego nabywcy.
Podobny skutek miałby dostęp do urzędowego rejestru pojazdów. Żadnej z tych
możliwości prawo (na szczęście!) nie przewiduje.
Wyjściem
byłaby sieć pokrywająca cały kraj. Czy jednak można tego żądać? Przepis jest
jednoznaczny i nie może być interpretowany jako wymóg utworzenia struktury
obejmującej całą Polskę, niezależnie od adresu właściciela auta.
Obowiązek
zapewnienia sieci - według ustawowych kryteriów - jest niemożliwy do
spełnienia.
Jak
na ironię, brak sieci nawet w stosunku do jednego nabywcy oznacza nakaz zapłaty
500 zł od każdego pojazdu wprowadzonego na terytorium kraju. Z punktu widzenia
społeczno-gospodarczego celu opłaty oraz zasad współżycia społecznego trudno
akceptować sankcję, która nie uwzględnia stopnia wypełnienia normy prawnej.
Występuje tu rażąca nierówność stron wobec prawa. Państwo dysponuje rejestrami
pojazdów i zawsze może kontrolować istnienie sieci. Przeprowadzka jednego
właściciela samochodu może wywołać nakaz zapłaty za każdy pojazd wprowadzony do
obrotu. Przedsiębiorcom pozostaje nadzieja, że nabywca pojazdu nie zmieni
adresu ani nie sprzeda samochodu.
Na
producenta i sprowadzającego pojazdy do kraju ten sam art. 11 nakłada obowiązek
dołączenia do faktury wystawionej nabywcy pojazdu oświadczenia o podleganiu
obowiązkowi zapewnienia sieci lub dowodu wpłaty owych 500 zł. Ustawa nie
dopuszcza możliwości posłużenia się kopią lub dowodem zbiorczym. Czy oznacza to
konieczność wielokrotnego uiszczania opłat, indywidualnie za każdy pojazd?
Brzemienny
w skutki jest wymóg dołączania oświadczenia lub dowodu wpłaty jedynie do
faktury. Przepisy podatkowe nie nakazują wystawienia faktury, jeżeli nabywcą
jest osoba fizyczna nieprowadząca działalności gospodarczej. Dla dostawców
samochodów nabywcą, odbiorcą faktury i osobą, której przysługuje prawo
własności do pojazdu, zwykle jest diler. Jeżeli odrzucimy absurdalny pomysł
dochodzenia adresów kolejnych właścicieli samochodu w celu stworzenia sieci
zbierania pojazdów oraz uznamy, że ustawa nie może nakazywać wystawiania faktur
osobom fizycznym, okaże się, że dla obowiązków przewidzianych w art. 11
obiektem odniesienia może być tylko diler.
Sieć
tworzą stacje demontażu oraz punkty zbierania pojazdów. Budowa sieci od
podstaw, indywidualnie przez każdą firmę wprowadzającą samochody, jest
nierealna. Pozostaje jeden sposób: zapewnienie sieci na podstawie umów z
przedsiębiorcami prowadzącymi stacje demontażu.
O
istnieniu sieci decyduje odległość do miejsca pozbycia się samochodu, czyli
również do punktu zbierania pojazdów. Dlaczego więc ustawa nie przewiduje
możliwości tworzenia sieci przez zawieranie umów z punktami zbierania pojazdów?
Dziwny brak konsekwencji. Na dodatek podpisanie umów jest obowiązkiem
jednostronnym, obciążającym tylko dostawców samochodów. Prowadzący stacje
demontażu nie muszą ich zawierać. Przy braku umów tworzących sieć na papierze trzeba
będzie płacić 500 zł od każdego pojazdu, także wtedy, gdy sieć będzie istniała
realnie. I to wszystko w sytuacji, gdy kompletny samochód można przekazać
nieodpłatnie w dowolnym punkcie zbierania pojazdów lub stacji demontażu.
Zajmujący
się wrakami też mają problemy. Przy składaniu wniosku do starosty o wydanie
zezwolenia na prowadzenie punktu zbierania pojazdów trzeba dołączyć - bez
żadnych wyjątków - kopię umowy zawartej z przedsiębiorcą prowadzącym stację
demontażu. Ponieważ prawo nie uznaje umów zawieranych z samym sobą, wątpliwe
jest jednoczesne zarządzanie obu rodzajami zakładów. Przynajmniej na tym samym
terenie. Czyżby ustawodawca chciał uniknąć monopolizacji lokalnego rynku? A
może starosta przy rozpatrywaniu wniosku przymknie oko na ten wymóg prawa?
Jeszcze
kilka lat temu gospodarowanie odpadami wiązało się z prostą dokumentacją. Z
czasem przepisów przybyło, a każda ustawa to kolejne dokumenty. W rezultacie
przerób tego samego odpadu będzie podlegał wielokrotnej ewidencji. Najpierw
zgodnie z ustawą o odpadach, następnie ten sam recykling zostanie ponownie
poświadczony według przepisów stawy o opłacie produktowej, trzeci raz - według
wymogów ustawy o recyklingu pojazdów i wreszcie - wedle ustawy o zużytym
sprzęcie elektrycznym i elektronicznym. Cała ta dokumentacja i wszystkie dane
trafią do tych samych urzędów, gdzie zostaną zsumowane.
Czyżby
nieodległy był dzień, w którym będziemy statystycznie więcej przetwarzać
odpadów niż nowych opakowań i produktów wprowadzać na rynek? Nie wiadomo tylko,
czy środowisko naturalne podzieli ten pogląd.
Mimo
należytej staranności i dużych nakładów na budowę sieci zbierania pojazdów
groźba zapłacenia opłaty recyklingowej jest bardzo realna. Każda firma
oferująca samochody zapewne zastanowi się, czy nie lepiej od razu wkalkulować
opłatę w działalność gospodarczą i nie ponosić dodatkowych kosztów
organizacyjnych. Oferowane rabaty i warunki zapłaty, które nakłaniają do kupna
nowego auta, są zwykle więcej warte. Jeżeli tzw. prywatny import jest obciążony
identyczną opłatą, to 500 zł mniej boli przy zakupie nowego pojazdu za
kilkadziesiąt tysięcy niż używanego za kilka tysięcy. Dodatkowa opłata
recyklingowa wprawdzie zwiększa koszty, ale nie przesądza o rezygnacji z zakupu
samochodu.
Najgorszym
zjawiskiem w ewentualnych sporach przy realizacji analizowanej ustawy może
okazać się fatalna praktyka -zbyt dobrze znana wielu przedsiębiorcom - że
pogląd urzędnika będzie ważniejszy od litery prawa stanowionego.
Tadeusz Jawniak